"Krzysiowi na pożegnanie. Gdy
czas się zatrzymał..."
Przychodził do redakcji niemal
codziennie. Nie, nie należał nigdy do zespołu redakcyjnego,
ale zawsze był z nami. Rysował ilustracje do ciekawszych
tekstów, różne winiety, ozdobniki itp. drobiazgi, bez
których nie może obejść się żadna gazeta. Bywało, że pisał
recenzje, felietony i inne artykuły nie zawsze na temat
plastyki. A najczęściej przychodził tylko po to, aby
porozmawiać, posłuchać, popatrzeć... Czasem opowiadał o tym,
co robi - i właśnie tu szukał swych pierwszych recenzentów.
Pokazywał swoja prace - te misterna i mozolnie drążone
grafiki, wysmakowane oleje, akwarele, tempery, czy prawdziwe
collage - i nie potrafił ukryć radości, kiedy rodziła się
propozycja kolejnej wystawy w Salonie "Ziemi Kaliskiej”. /…/
Na co dzień malował reklamy, robił dekoracje,
projektował wnętrza... Uprawiał tę sztukę stosowaną
sumiennie, - Ale kiedy już zamykał się w swojej pracowni,
wyrzucał z siebie to wszystko co mu w duszy grało. Prace
swoje prezentował na wystawach zaledwie kilkakrotnie - w
Kaliszu, Łodzi, Wrocławiu. Krytycy chwalili, zachęcali,
pokładali nadzieje... A Krzyś rozdawał potem te swoje „obrazki”
przypadkowym znajomym i przyjaciołom. Wieszał na ścianach w
tych miejscach, dokąd lubił powracać/...
Zawsze był młody. Zawsze oczekiwano od niego, że
zrobi jeszcze coś więcej. Zawsze wydawało się, że jest
jeszcze tyle czasu... Ale czas się zatrzymał. /.../
Kim był naprawdę? Artystą niepokornym, niedocenionym
czy też twórcą nie spełnionych do końca nadziei? /…/
Był Krzysiu
Był artystą
nieprofesjonalnym, ale takie zdefiniowanie jego osoby i jego
twórczości ma walor obowiązujący jedynie dla urzędników
muzealnych, którzy w salonach wystawowych nie zawieszą
najbardziej nawet znaczącego obrazu współ czesnego, jeśli
jego twórca nie okaże dyplomu akademii lub legitymacji
związku plastyków. I z tej to też przyczyny w muzeach i
galeriach coraz więcej można oglądać dyplomów magisterskich
i legitymacji związkowych niż dobrej sztuki.
Krzysztof Marks, który
był, a którego już wśród nas nie ma, rzeczywiście dyplomu
ukończenia uczelni plastycznej nie miał. Podjęte studia
przerwał rychło w okolicznościach zdaje się dramatycznych,
ale do końca niejasnych, o których jeśli już wspominał to
nader skąpo. - Ale przecież każdy, kto oglądał jego kolejne
wystawy, jeśli nawet znał się sztuce w minimalnym choćby
stopniu – jego rysunkom, grafikom, olejom, czy formom sztuki
użytkowej nie mógł odmówić owej „profesjonalności”. Daje się
przecież obłuskać to słowo z całego współcześnie przydanego
mu szkaradzieństwa znaczeniowego i sprowadzić do pierwotnego
– znajomości warsztatu rzemieślniczej umiejętności,
niewątpliwy talent i okresy niezwykłej, wprost wręcz
benedyktyńskiej pracowitości, ale tylko okresy, co trzeba tu
wyraźnie podkreślić, tkwiąca w nim do końca prawie dziecinna
ciekawość zmuszająca do zgłębiania tajemnic malarstwa i
równie chłopięca przekora – „ja też tak potrafię”, także
podniecający go opór stawiany przez materię, którą trzeba
najpierw zrozumieć, potem złamać, by wreszcie obłaskawić,
uczynić spokorniałą wobec myśli i ruchów ręki – wszystko to
stopniowo z czeladnika nie terminującego ani w żadnej szkole,
ani warsztacie ręki - wszystko to stopniowo z czeladnika nie
terminującego ani w żadnej szkole, ani w warsztacie
jakiegokolwiek mistrza prowadziło do wyzwolenia w rzemiośle.
Czasem z ową chłopięcą przekorą, z nieukrywanym ćwierć
uśmieszkiem zadowolenia, zaznaczał wprost rozwiązanie i
opanowanie jakiegoś szczególnie trudnego problemu
technicznego. Ta przekora i ten ćwierć uśmiech wpisany jest
w niewielki cykl „Martwych natur”, których przedstawił
przenikające się i powtarzające w nakładanych przez siebie
rytmach przedmioty, uzyskując efekt niemal muzyczny. A
muzykę Krzysztof kochał.
Prace swoje układał w
cykle. Raz zamkniętych wątków nie kontynuował. Stawiał
ostateczną i nieodwołalną kropkę nad "i", gdy u znał, że na
kolejnym, wyższym progu wtajemniczenia warsztatowego stoi z
wystarczającą pewnością, a zarazem wypowiedział też i to, co
pulsowało w nim uczuciem lub zrazu rozwichrzoną myślą o
sobie, o innych, o świecie. Z chaosu wyłaniał się
kompozycyjny ład, przejrzystość, nawet wówczas, gdy wyrażał
swój niepokój trudno czytelnymi metaforami, do których klucz
krył się w jego życiu wewnętrznym, intymnym nawet. Niepokój,
którym chciał obdzielić innych. Ale potem już były lęki,
którymi obdzielać nie pragnął nikogo, ale które musiał
wydobyć z siebie, uwięzić w ostatnim cyklu grafik, które
także „dają się czytać”. To było odsłonięcie; i dla niego
samego brutalne, wręcz ekshibicjonistyczne, I nie byłbym
pewien, czy do końca zrozumiałe, do pojęcia" nawet dla tych,
którzy go znali bliżej, - Ale musiał tak. Zawierzył w
uzdrawiającą siłę sztuki, w magię samego aktu twórczego, w
recepty dawno odrzucone i sponiewierane, zastąpione przez
kozetkę u psychoanalityka i środki psychotropowe.
Dał tej swojej ostatniej,
tegorocznej, majowej, wystawie w foyer teatru kaliskiego
tytuł „Życie to nie teatr”. Zacytował Edwarda Stachurę i nie
sądzę, że był to wybór trafny, zbyt natrętnie przecież
wpisywał go w legendę życia i śmierć tego poety, jedyne
możliwe skojarzenia są zbyt naskórkowe. Nawet to, co
nastąpiło później; tragiczna, z wyboru śmierć Krzysztofa
Marksa.
Nie potrzebował piór
cudzej legendy. Miał swoją, co więcej nie zaniedbywał jej
narastania, dodawał do niej coraz to nowe spiętrzające się
szczegóły w różnych tonacjach. Chciał być inny. Nie
wystarczało mu to, że już przez sam fakt bycia artystą, inne
mu miejsce wśród nas przypada. Trzeba mu było też inności
życia, innej hierarchii wartości, innych tropów, którymi
chadzał... A przecież nigdy nie przybierał masek; twarz miał
jasną, otwartą; swej życzliwości, więcej nawet: serdeczności
do ludzi nigdy nie potrafił skryć, nawet wówczas, gdy
wypowiadał sarkastyczne sądy o innych, jakby wyznając zasadę
Goethego, że tak naprawdę kpić i żartować można jedynie z
tych, których się kocha. Czy inni odpłacali mu tym samym?
Zbyt nieodległa jest jego śmierć, jeszcze nie oswoiliśmy się
z jego wśród nas nieobecnością, by te wątpliwości rozwijać.
Trzeba upływu czasu, by zrozumieć, że nie będzie już
dalszego ciągu twórczości Krzysztofa Marksa, że jest ona
dziełem zamkniętym mimo naszych niedosytów - i że z ulic
Kalisza ubył ktoś, kto był dlań postacią charakterystyczną.
Zbyt wczesna, słowem,
jeszcze pora na wspomnienia, zbyt może już późna, a może
jedynie nagląca, by ocalić jego płótna i grafiki od
zapomnienia. - By ocalić i choć w wyborze przekazać
pokoleniu, przed którym artysta będzie się tłumaczył już nie
swoim życiem, ale tym, co w tym życiu było najważniejsze:
twórczością. Krzysztof Marks zamykając każdy kolejny cykl
swoich artystycznych poczynań wystawą czasami gromadził na
niej kilka cykli - rozstawał się ze swoimi pracami dość
łatwo, niemal bezceremonialnie, po prostu przestawały go
obchodzić. Mawiał też, że teraz już „muszą pójść na swoje
utrzymanie”. Rozdarowywał je przyjaciołom i znajomym,
sprzedawał niemal za bezcen chętnym, których nigdy nie
brakowało, niektóre płótna przemalowywał, inne odstawiał w
kąt pracowni, skąd ginęły w okolicznościach tajemniczych, co
zresztą artyście schlebiało na swój sposób... Myślę z trwogą,
że nie uda się już zgromadzić choćby skromnego,
reprezentatywnego wyboru zwłaszcza płócien Krzysztofa Marksa.
Żadna z oficjalnych placówek kulturalnych nigdy nie
zabiegała o to, by do swoich zbiorów włączyć coś z
twórczości tego „nieprofesjonalisty”. I nie wiem, czy
zainteresuje się tą twórczością teraz, gdy jest już ona
rozdziałem zamkniętym w życiu plastycznym Kalisza. - Ale
jeśli nawet tak się stanie jest przecież w Kaliszu prawie
instytucja, która takich działań zaprzestać nie powinna,
więcej nawet, musi do nich poczuć się zobowiązana, także
dlatego, że w jej zaistnieniu jest również cząstka wysiłków
Krzysztofa Marksa. Myślę tu o galerii „Wieża Ciśnień”, która
teraz rozbudowuje się w swoim wnętrzu. Mieni się ona w
podtytule jedynym w Polsce salonem wystawowym sztuki
nieprofesjonalnej, niechże stanie się przeto także jej
muzeum, gromadzącym przynajmniej prace kaliszan. I od
Krzysztofa Huberta Marksa trzeba zacząć. Wierzę, że
przyjaciele spłacą mu dług...