Herb Stowarzyszenia Wychowanków Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Asnyka w Kaliszu.

Władysław Kościelniak (ur. 21 września 1916 w Kaliszu, zm. 13 listopada 2015 tamże), artysta grafik, rysownik, autor ekslibrisów, plakatów, historyk z zamiłowania


Władysław Kościelniak
Władysław Kościelniak

      WŁADYSŁAW KOŚCIELNIAK (ur. 21 września 1916 w Kaliszu, zm. 13 listopada 2015 tamże)- artysta grafik, rysownik, autor ekslibrisów, plakatów, historyk z zamiłowania, Honorowy Obywatel Miasta Kalisza, jest w grodzie nad Prosną postacią niezwykle popularną i znaną. W czasie pobytu w Indiach otrzymał Medal Rabindranatha Tagore za upowszechnianie wiedzy o Polsce. Na temat jego twórczości oraz nie tylko artystycznych pasji napisano już trzy prace magisterskie i "kawałek" rozprawy doktorskiej. Posiada wiele odznaczeń państwowych, między innymi Złoty Krzyż Zasługi, Krzyż Orderu Odrodzenia Polski, Krzyż Komandorski, Krzyż z Mieczami za Zasługi dla ZHP.

Jubileusz ze szkicownikiem 

      Dziewięćsetny odcinek "Wędrówek ze szkicownikiem" stał się okazją do zorganizowania w Galerii "Wieża Ciśnień" prezentacji dorobku Władysława Kościelniaka. Wystawa obejmuje kilkadziesiąt prac przedstawiających zabytki naszego regionu, niewielką część tego, co w ciągu minionych 18 lat artysta opublikował w "Ziemi Kaliskiej", z którą związany jest od początku jej istnienia. Dodajmy, że swoje teksty i szkice publikuje również na łamach "Kalisii". 

      O rysunkach ilustrujących cotygodniowy felieton w "Ziemi Kaliskiej" Władysław Kościelniak mówi, że nie należy się w nich doszukiwać cech dzieła sztuki. Swoje ambicje artystyczne realizuje gdzie indziej - w malarstwie, grafice i sztuce ekslibrisu, natomiast rysunek prasowy pełni według niego funkcję służebną wobec tekstu. - Przekonałem się, że rysunki w prasie muszą być realistyczne. W "Wędrówkach ze szkicownikiem" unikam deformacji. Niektóre z tych rysunków to szkice "z ręki". Nieraz używałem do nich tylko ołówka lub - bardzo często - długopisu. Jeśli jakiś temat mnie porwał, wówczas robiłem go w kilku wersjach i w różnych technikach. Tak powstawały niektóre z moich linorytów i drzeworytów. Zdarzało się również, że fotografowałem i temat opracowywałem na podstawie zdjęcia. Ale nadal uważam, że najlepsze są szkice "z ręki". Jestem rysownikiem-dokumentalistą.

      O Władysławie Kościelniaku i jego twórczości napisano już trzy prace magisterskie: na Uniwersytecie Wrocławskim, opolskiej WSP i w kaliskiej filii UAM. Artysta uważa, że właśnie ta ostatnia praca charakteryzuje go najlepiej. Jej autorem jest Maciej Guźniczak, a tytuł brzmi: "Władysław Kościelniak - dokumentalista kultury i sztuki miasta Kalisza". Ale "Wędrówki ze szkicownikiem" i inne obrazki z podróży poświęcone są nie tylko Kaliszowi i nawet nie tylko Ziemi Kaliskiej. Wśród 21 wydanych dotychczas teczek z rysunkami Kaliszowi poświęcono 5, a wśród pozostałych są i takie, które przedstawiają np. Dolny Śląsk czy też Nowe Miasto nad Wartą. Pan Władysław odbywał również podróże o wiele dalsze, m.in. ośmiokrotnie objechał Morze Śródziemne. W jego dorobku bez trudu odnajdziemy artystyczną dokumentację tych wypraw. Ciekawostką jest fakt, że jego reprezentacyjny album pt. "Piękno Ziemi Kaliskiej", zawierający 100 rysunków, obejrzeć można w Internecie.

      Nie istnieje już w Kaliszu przy ul. Szklarskiej jeden z najstarszych domów szachulcowych, którego miejsce zajął Dom Aktora. Nie pozostało śladu po XIX-wiecznym dworku przy ul. Winiarskiej. Nie ma już także dworków w Parcicach, Lutyni i wielu innych. Drewniany spichlerz z kaliskiego Majkowa przeniesiono do skansenu w Lednogórze. Wśród strat niepowetowanych jest i obraz P.P. Rubensa z kaliskiej katedry i XVII-wieczny wizerunek św. Franciszka ze świątyni OO. Franciszkanów, który dziś znajduje się w Gdańsku. Ta lista jest znacznie dłuższa i wielce bolesna dla Kalisza i regionu. Bezpowrotnie utracone cząstki przeszłości w swoich rysunkach, grafikach, obrazach Władysław Kościelniak ocalił dla przyszłych pokoleń - napisał inicjator "Wędrówek..." Maciej Maria Kozłowski we wstępie do minikatalogu wystawy. Ze swojej strony dodajmy, że rekonstrukcje zabytków dziś nie istniejących często możliwe były dzięki starym rycinom i fotografiom. Tak było np. w przypadku zamku w Sycowie, który uległ wypaleniu w czasie ostatniej wojny, a następnie został rozebrany na cegły, które - jak wówczas oceniono - były potrzebne na odbudowę Warszawy. Trudniejsza była rekonstrukcja zamku w Kaliszu nie istniejącego od wielu pokoleń. Władysław Kościelniak dokonał tego na podstawie opisów. Wystawę w "Wieży Ciśnień" oglądać można do końca lipca. Potem trafi ona do muzeum w Jarocinie. A Panu Władysławowi życzyć wypada jeszcze wielu wędrówek ze szkicownikiem, wielu podobnych rysunków i ich wystaw.

Robert Kordes, Kalisia Nowa nr 8/99 

      Przemierzając przez lata kaliskie ulice oraz okolice swego miasta i odległe wioski (zawsze w charakterystycznym berecie i z nieodłącznym szkicownikiem), w niezliczonej ilości rysunków i szkiców stworzył jedyne w swoim rodzaju artystyczne archiwum. Zawiera ono artystyczną dokumentację wszystkich 84 drewnianych kościołów w byłym województwie kaliskim, 21 tek rysunków przedstawiających miasta i miejscowości gminne, a także najpiękniejsze zabytki tego regionu. Na łamach "Ziemi Kaliskiej" ukazało się już około 850 jego bardzo poczytnych, ilustrowanych rysunkami, cotygodniowych felietonów z cyklu "Wędrówki ze szkicownikiem".

      Swoje historyczne zamiłowania potwierdza jako współautor "Kroniki Miasta Kalisza", dokumentalista dziejów tego najstarszego z polskich miast, współtwórca scenografii wystaw (m.in. "Kalisz wczoraj i dziś" w wieży ratusza) oraz artystycznego wyposażenia wnętrz zabytkowych obiektów, takich jak dawna waga miejska na rogatce, przemieniona w uroczą cukierenkę.

      Na kaliskich plantach - z jego inspiracji i według jego projektu - usytuowano jedyny w swoim rodzaju pomnik książki, świadectwo protestu wobec barbarzyńskiego aktu hitlerowców, którzy w czasie drugiej wojny światowej, zasypując istniejący tutaj prośniański kanał Babinka, niszczyli polskie książki. Bardzo cenny pod względem artystycznym i dokumentalnym dział dorobku pana Władysława stanowią często prezentowane na wystawach w kraju i zagranicą ekslibrisy, których zaprojektował i wykonał już około 600, z tego aż 160 dla kaliszan i Kalisza. Jego bogata twórczość (nie tylko graficzna, bowiem zajmuje się on również malarstwem), była już treścią 200 zbiorowych oraz 40 indywidualnych ekspozycji. Ostatnia wystawa, zatytułowana "Term Sancta", miała źródła w niedawnej podróży artysty do Ziemi Świętej. Podróże są dla mnie najcenniejszą inspiracją do czysto artystycznej twórczości - mówi pan Władysław. Poznałem wszystkie kraje basenu Morza Śródziemnego (byłem tam osiem razy), a także kilka innych krajów Europy oraz Indie, które bardzo mnie "podjudzają" i skąd przywiozłem wiele ciekawych prac. Nie lubię stać w miejscu, jak powietrza i światła potrzebuję ruchu, więc pewnie wybiorę się jeszcze w świat... Władysław jest dziś nestorem "dynastii" Kościelniaków - artystów plastyków. Dwaj nieżyjący już jego bracia Tadeusz i Mieczysław byli artystami; prawdziwie współczesną w tej dziedzinie karierę robi jego mieszkający w Holandii syn Cyprian, a wnuczek Patryk jest studentem ASP w Warszawie.

Zbigniew Kościelak, Kalisia Nowa nr 12 2000

Grafika przedstawia kaliski Główny Rynek. Autor podarował ją prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej, Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, podczas jego ostatniej wizyty w Kaliszu, jako dar od mieszkańców miasta.

Koniec mojego wieku

      Urodziłem się w Kaliszu tak dawno, że pachnę jeszcze dziewiętnastym wiekiem, jak ubranie przesycone naftaliną. Z tym miastem przeżywałem i przeżywam jego wzloty i smutki, kawał jego historii, w której czynnie uczestniczę. Był to okres, w którym pamiętam budowę secesyjnych domów, kobiety ubrane w tak długie kiecki, że ich końce ciągnęły się po chodnikach.

Władysław Kościelniak
Władysław Kościelniak

      Ich ogromne kapelusze z ogrodami sztucznych kwiatów trzymały się na kopcu bujnych włosów przymocowane wielką szpilą. Pamiętam oryginalne stroje ludowe z podkaliskich wsi. Gospodynie ubrane w czasie uroczystości i świąt w piękne nakrochmalone czepce z wielką także nakrochmaloną kokardą, spod której czerwieniły się sznury korali. Pamiętam także i gospodarzy przyjeżdżających we wtorki i piątki na targ, ubranych niemal zawsze w długie buty z cholewami. Kupiony u Żyda słony śledź trzymany za ogon i uderzony o cholewę dla strząśnięcia śledziowych łusek i soli, wraz z kupioną bułką były śniadaniem oczekującego na kupca .

      Przeżyłem ciekawy okres cywilizacyjny kraju zaniedbanego pod rosyjskim zaborem. Dziesiątki dorożek konnych, które z powodzeniem zastępowały dzisiejsze taksówki. Na wysokim koźle siedział dorożkarz ubrany w odpowiedni strój z wystającym spod kołnierza emaliowanym numerem dorożki. Niestety, punkty postojowe dorożek pachniały końskim moczem, rzadko zmywanym wodą. Pamiętam pierwszy samochód Niemca Deutschmana, pierwszą stację benzynową firmy Vacum Oil Company, a był to czas, kiedy miasto leżało w gruzach po barbarzyńskim zniszczeniu przez tych, o których mówiło się, że przynoszą kulturę z zachodu. Zniszczone miasto powoli odbudowywano, uruchomiono sześć podmiejskich cegielni, które do śródmieścia dowoziły cegłę wózkami na szynach, przecinających miasto w różne strony.

      A śródmieście to gruzy i gruzy. Z tych to gruzów jako mały chłopiec widziałem, jak z odbudowanego już domu na rogu Głównego Rynku i ul. Złotej, z najwyższego piętra zrzucono na przebiegające przez śródmieście słupy z dziesiątkami drutów telefonicznych czerwoną płachtę z czarnymi napisami żydowskimi i polskimi. Wydarzenie to i kolory te zrobiły na mnie duże wrażenie.

      Odbudowywano przede wszystkim domy mieszkalne, potem witano premiera Wincentego Witosa, przybyłego na poświęcenie kamienia węgielnego pod budowę ratusza - trzeciego z kolei. Witano potem i Stanisława Wojciechowskiego, prezydenta Rzeczypospolitej, kaliszanina, który nie doczekał się upamiętnienia go nawet skromną nazwą ulicy. Budowano teatr, który ukończono dopiero w 1937 r. Usuwano ślady po zaborcy: pomnik cara przed sądem, cerkiew prawosławną (jako symbol rusyfikacji), pomnik z 1841 upamiętniający tzw. "zjazd monarchów", rozebrany i przeniesiony do Szczypiorna, gdzie go ponownie zmontowano jako pomnik legionistów.

      Z tympanonu gmachu sądu zdjęto dwugłowego orła carskiego, który do dziś znajduje się na strychu sądowym, a w zbiorach muzeum można oglądać portret gubernatora carskiego Daragana, polonofila. Sytuacje polityczne powodowały zmiany nazw ulic. Dla przykładu podaję zmiany nazwy al. Wolności: po jej zbudowaniu nosiła nazwę Luizy, żony króla Fryderyka, który niby rządził Królestwem Polskim, potem przyjęła nazwę Al. Józefiny, żony Napoleona Bonaparte i ta nazwa utrzymała się przez ponad sto lat. Potem nazwano ją Al. Aleksandry Piłsudskiej. W czasie okupacji: Herman Goering , a po 1945 r. - aleja Józefa Stalina, by po jego śmierci nadać istniejącą nazwę al. Wolności. To przecież tak niedawno, bo w 1902 wybudowano kolej warszawsko - kaliską, którą w trzy lata później połączono z kolejami Europy. Wtedy to wzniesiono budynek Towarzystwa Muzycznego, służący miastu i dzisiaj. W tym też czasie ksiądz Jan Sobczyński zregotyzował kościół Św. Mikołaja, powierzył artystom pomalowanie wnętrza, założenie pięknych witraży, a Włodzimierz Tetmajer przyozdobił kaplicę "Pod orłami" malowidłami o tematyce religijno - patriotycznej. Wkrótce założono Muzeum Ziemi Kaliskiej z połączenia zbiorów archeologicznych że zbiorami Towarzystwa Krajoznawczego. Miały miejsce ruchy rewolucyjne, bunty więźniów politycznych, a miasto rozwijając się poszerzało swoje granice, włączając podmiejskie wsie. Później pobudowano szpital, skanalizowano śródmieście, ale niestety na przedmieściach rynsztokami bielonymi wapnem długo jeszcze płynęły nieczystości. Budowano szkoły, trwała budowa teatru jako symbolu rozwijającej się kultury, miasto doliczyło się 81.052 mieszkańców. To tak, jakby najstarsze miasto w Polsce stało się najmłodszym, prawie nowym.

      Nadszedł rok 1939, rozpoczęła się druga wojna światowa, wywołana przez wnuków barbarzyńców z 1914 r. Nastąpiła okupacja. Niszczenie wszystkiego co polskie i nie niemieckie: ludzi, kultury, pomników. Zmieniano na gwałt nazwy ulic, do parku "Polakom i psom wstęp był wzbroniony", zasypano jedno z koryt Prosny, a zasypywano wszystkim: ziemią, gruzami z rozwalonych domów żydowskich, a także i książkami z kaliskich bibliotek. Wydarzenie to urosło do symbolu najwyższego barbarzyństwa. W odpowiedzi powstał ruch oporu organizowany przez różnego rodzaju ugrupowania polityczne czy patriotyczne.

      Skutki okupacji "kulturtraegerów" były tragiczne. Wprawdzie budynki nie były zniszczone, ale ludność w 1945 r. odliczyła się tylko w połowie. Niemal całkowicie zginęła społeczność żydowska, współżyjąca z nami niemal od samego początku istnienia miasta średniowiecznego. I znów poczęto odbudowywać miasto i życie w mieście niemal od początku, ale już w innym, narzuconym ustroju politycznym, w innego typu okupacji. Powstawały nowe osiedla, ludzi wyprowadzono z piwnic i suteren do czystych i wygodnych mieszkań, fabryki dawały zatrudnienie, wznowiono życie kulturalne: kina, teatry, chóry, hotele, księgarnie, drukarnie, stowarzyszenia, kluby sportowe itp., nadawano honorowe obywatelstwo wybranym ludziom zasłużonym dla naszego miasta. Utworzono komunikację miejską, zawodową straż pożarną, powstała stacja archeologiczna, rozbudowano służbę zdrowia, zaczęto wydawać "Ziemię Kaliską", wznoszono pomniki, umieszczano tablice pamiątkowe, których do dziś naliczyłem ponad osiemdziesiąt, a i to nie są jeszcze wszystkie. Zorganizowano Kaliskie Spotkania Teatralne, festiwale muzyczne, powstała filharmonia, zespół z prawdziwego zdarzenia, Towarzystwo Historyczne wydaje "Rocznik Kaliski", a muzeum powołało do życie swe filie w Russowie, na Zawodziu, w Lewkowie i na ul. Łaziennej, jako Galeria Rysunku i Grafiki im. T. Kulisiewicza. Miasto zostało siedzibą województwa, jak przed wiekami. Wzniesiono osiem nowych świątyń katolickich, ustanowiono honorową odznakę miasta Kalisza, do życia powołano diecezję kaliską, wybudowano Wyższe Seminarium Duchowne, kurię biskupią, istnieją wyższe uczelnie. Zelektryfikowano linię kolejową.

      Niestety, były też i nieszczęścia: "zaginął" sławny obraz "Zdjęcie z Krzyża" P. P. Rubensa z kaliskiej katedry, obrabowano i zbezczeszczono obraz i kaplicę św. Józefa.

      Miasto po raz kolejny rozszerzyło swoje granice, włączając kolejne podmiejskie wsie: Majków, Winiary, Rajsków, Piwonice, Nosków i Szczypiorno. Najdłuższa, albo jedna z najdłuższych ulic, ulica Wrocławska dotknęła granicy miasta Nowe Skalmierzyce. Był to rodzaj zaproszenia dla władz Ostrowa, aby oba miasta zbliżyły się do siebie nie tylko granicami. Kalisz posunął się o 5 kilometrów na zachód, Ostrów, niestety, ani o metr. Dziwna rzecz, Kalisz co pewien czas poszerza swoje granice, bo mu za ciasno, natomiast od lat nie przybywa nam mieszkańców! Czas mija szybko, choć go wymyślili ludzie dla własnych potrzeb i uporządkowania życia. Jest pokój, w naszym mieście nie ma wojska. Dawne koszary służą celom cywilnym - pokojowym, niestety tylko więzienia są coraz pełniejsze.

      Kończy się wiek dwudziesty, miejmy nadzieję, że dwudziesty pierwszy będzie lepszy, ale to wszystko zależy od człowieka, od nas. Moja grafika, którą załączam przedstawia, jak ludzie szukają nowych światów do osiedlenia się, uciekając przed końcem ziemi, który kiedyś nastąpi, tak jak wszystko w całej przyrodzie ginie i umiera i odradza się w innej postaci materialnej czy duchowej . Wskazuje na to przykład wieku mijającego, a grafika próbuje to przedstawić.

Władysław Kościelniak, Kalisia Nowa nr 12/2000

Uroki mojego miasta 

Baszta "Dorotka" i fragment muru obronnego. Rys. Władysław Kościelniak       Często słyszy się zdanie, szczególnie od gości odwiedzających nasze miasto, że Kalisz jest piękny. Mieszkańcy tego nie mówią, bo albo go nie znają, albo nic o nim nie wiedzą. Wobec tego spójrzmy na niego poprzez moje oczy i moje okulary. 

      Z najbliższych, sąsiednich miast naszego regionu wiele uroku w moich oczach ma np. Krotoszyn ze swoimi uliczkami, architekturą domów mieszkalnych i architekturą sakralną, pałacykami oraz specyficzną atmosferą niewielkiego przecież obszaru. Przypomina nawet duże miasto w miniaturze. Podobnie jest z Kaliszem. Zacznijmy jego podziwianie z wieży ratuszowej, której już samo wnętrze na poszczególnych piętrach jest interesujące i zapoznaje nas z historią miasta. Kiedy znajdziemy się na ostatnim, widokowym piętrze, możemy swobodnie wyszukiwać w panoramie miasta najpiękniejsze fragmenty. Spójrzmy ku Zachodowi. Widzimy wąski korytarz ul. Śródmiejskiej, domy mieszkalne z czerwonymi dachami, dalej kościół pw. Św. Rodziny w gęstwinie drzew, potem ulica Górnośląska pnąca się nieco pod górę, a na horyzoncie kilka wieżowców, spośród których wyłania się skromna sylwetka kościoła w Dobrcu, przedmieściu Kalisza, a za nim majaczą we mgle drzewa Szczypiorna. Kiedy spojrzymy ku południowi, widzimy niemal tuż pod nogami masywną sylwetkę kościoła i klasztoru franciszkańskiego, stojących od siedmiu i pół wieków.

      Tu pozwolę sobie na małą dygresję. Denerwuje mnie ustalona data obchodzenia "Święta Kalisza" przypominająca o nadaniu mu praw miejskich. Otóż wszyscy profesjonaliści doskonale wiedzą, że prawa miejskie Kalisz otrzymał między 1257 a 1260, a prof. Zdrójkowski z Wrocławia uważa, że najprawdopodobniej prawa nadał Kaliszowi książę śląski Henryk Brodaty, po zdobyciu grodu na Zawodziu i zniszczeniu go, a następnie pobudowaniu nowego w dzisiejszym miejscu, czyli w 1233 r. Zatem - czyżby kościół franciszkański budowany był przed nadaniem praw miejskich? W 1257 roku?

      Ale wróćmy do pięknych widoków z wieży ratuszowej. Zza sylwetki wspomnianego kościoła franciszkańskiego wychyla się rozłożysty gmach sądów klasycystyczną kolumnadą, widać fragment alei Wolności, a dalej dachy osiedli mieszkaniowych, aż po horyzont. Nieco w lewo - Dom Kultury, teatr i zieleń drzew parkowych, potem wieża kościoła rypinkowskiego, lasy Wolicy, Chełmce z wieżą TV na wzgórzu. Trochę w lewo zabudowania fabryki w Winiarach, widać nawet wzgórza Tłokini. Patrząc na wschód, niemal u stóp ratusza ulica Mariańska, fragment elewacji frontowej kościoła Garnizonowego i niemal morga czerwonego dachu, dalej i bliżej łamańce także czerwonych dachów oraz kolegiata z wieżą zegarową i nową sygnaturką. Zieleń parku i wyżej ul. Łódzka z sylwetką więzienia, bo każdy okupant zostawiał po sobie przede wszystkim koszary i więzienia. Wreszcie widok ku północy - to sylweta katedry z neogotycką wieżą. Gmach tej świątyni wzniesiono, kiedy Kalisz miał prawa miejskie, bo przecież w jego początkach w wieży, kiedy stała jeszcze osobno, zbierać się musiała rada miejska (?!), zanim zbudowano pierwszy ratusz. Widać wąski korytarz ulicy Kanonickiej, która wprowadza nas na Nowy Rynek - targowisko, monotonną zabudową nieestetycznych bud handlowych nie zdobi miasta. Dopiero za tym placem widać nowe, interesujące architekturą domy mieszkalne. Za nimi zabudowania fabryczne, a jeszcze dalej wzniesienia Majkowa i ogromne osiedle domków jednorodzinnych; jest ich tak wiele, że trudno policzyć. 

      Kiedy ponownie znajdziemy się na placu przed ratuszem, wszystko wygląda niby inaczej, ale wcale nie gorzej. Ulica Kanonicka i potężna sylwetka katedry w perspektywie to uroczy obraz. Lubię obchodzić miasto plantami i spoglądać na resztki murów obronnych, dach najstarszego domu mieszkalnego w Kaliszu - domu parafialnego św. Mikołaja z dominującą nad nimi katedrą - to jeden z najpiękniejszych widoków w Kaliszu. Lubię, nawet bardzo, widok na szkoły muzyczne z wykonanym przeze mnie sgraffitem, basztę "Dorotkę" z fragmentem murów obronnych, kolegiatą z wieżą i sygnaturką nowo założoną. Dobrze jest siąść na chwilę na jednej z ławek, posłuchać melodii z kurantów zainstalowanych na wieży. Kiedy wzrok przesunie się nieco w lewo, wyłania się gmach starostwa, który w swej historii miał wielu gospodarzy, także obcych. Dalej park. Tak się złożyło, że to nie jest ten park, o którym się mówiło, że jest jednym z piękniejszych w naszym kraju. Dziś z tamtego pozostało bardzo niewiele, najwięcej wspomnień. Dewastację rozpoczęli Niemcy w czasie okupacji zasypując odnogę Prosny biegnącą przez park. Potem wycięto wiele drzew, usunięto figury parkowe, zresztą swego czasu sprowadzone z Bawarii. Tym, którzy nie znali tamtego parku i ten może się podobać.

      Lubię popatrzeć z "Czerwonego mostu" i rzucić okiem na perspektywę kanału Bernardyńskiego, prostego, jak strzelił, pełnego parkowej zieleni. Z tego mostu prowadzi uliczka dla pieszych o nazwie "Walecznych", do ulicy Łódzkiej, prosto na więzienie. Lubię plac Kilińskiego z architekturą kościoła Jezuitów, pałacu Puchalskiego, niestety oszpecanego przez samowolę sklepikarzy. Lubię wjazd na plac Jana Pawła II z panoramą na kolegiatę, pomnik papieża i cały zespół pojezuicki z kościołem Garnizonowym, który przypomina mi włoską architekturę, zresztą prawdopodobnie przez Włocha projektowaną. Co mi się jeszcze podoba? Uliczka Chodyńskiego z perspektywą na kościół Garnizonowy, kiedy popołudniem oświetlona jest jego elewacja. A aleja Wolności? Czyż nie jest piękna, kiedy spaceruje się wieczorem wśród galerii świateł z perspektywą na teatr? 

      Nie zawsze udaje mi się spacerować po uroczych uliczkach Kalisza, ale kiedy zapragnę, wychodzę na balkon sąsiedniego domu i podziwiam miasto, czego dałem wyraz w swoich felietonach oraz setkach rysunków. A jeżeli jeszcze mam niedosyt, wchodzę na dach nad moją pracownią i mam cały Kalisz przed i pod sobą, poczynając od Majkowa, poprzez Chmielnik, Rypinek, Chełmce aż po Dobrzec i Szczypiorno. Jednym słowem, Kalisz jest naprawdę uroczym i ładnym miastem nie tylko dla mieszkańców i tych, którzy bez względu na jego urodę kochają go.

WŁADYSŁAW KOŚCIELNIAK, Kalisia Nowa nr 8/2000
Baszta "Dorotka" i fragment muru obronnego. Rys. Władysław Kościelniak 

Miejsce magiczne

Kaliski artysta grafik, Władysław Kościelniak, podarował swoją pracownię wraz z wyposażeniem i zbiorami rodzinnemu miastu, prosząc o powierzenie opieki nad nią Książnicy Pedagogicznej im. Alfonsa Parczewskiego w Kaliszu. Z darczyńcą rozmawiamy nie tylko o tym wydarzeniu, ale również o innych sprawach.

Panie Władysławie, dlaczego wybrał Pan właśnie Książnicę Pedagogiczną?

Do tej placówki mam największe zaufanie, umocnione wieloletnią współpracą. W zasadzie prace graficzne powinny trafić do Muzeum Okręgowego Ziemi Kaliskiej, ale jego pracownicy nie wyrazili zainteresowania ich pozyskaniem. Kiedyś usiłowałem przekazać tam moje autorskie plakaty, ale tę propozycję też zbyto milczeniem. Zanim podjąłem decyzję o przekazaniu pracowni, przeprowadziłem rozmowy z żoną, synem i wnukiem. Powiedzieli, że postępuję właściwie.

W koszu, który pan widzi, są tylko szkice, w szufladach i m.in. w bieliźniarce są rysunki już dopracowane, a jeszcze w innym miejscu teki przygotowane do ekspozycji. Mam ogromne zbiory fotografii z Kalisza i okolic, wiele przekazałem już wcześniej do Książnicy Pedagogicznej. W pięciu szufladach są zdjęcia rodzinne, dokumentacja z wystaw i różnych imprez. A choć nie jestem malarzem, także obrazy, bo bez nich ani rusz.

W którym roku tu Pan zamieszkał?

W 1959. Byłem wtedy radnym, a równocześnie sekretarzem Społecznego Komitetu Obchodów XVIII Wieków Kalisza, stąd dużo czasu spędzałem w ratuszu. Pewnego dnia architekt miejski oznajmił mi: - Panie Władysławie, niech pan idzie obserwować budowę swojej pracowni. Żeby otrzymać przydział, musiałem przenieść się z ul. Częstochowskiej na ul. Górnośląską.

Przez te lata ustalił się taki rytm pracy, że przychodzę tu po ósmej, później schodzę do mieszkania na obiad, odpocznę trochę i znów tu wracam. Chciałem pracownię - podobnie jak mieszkanie - wykupić, ale w administracji usłyszałem: - Zgodzimy się, jak pan przebije tu z mieszkania schody wewnętrzne. Zamówiłem dokumentację, z której wynikało, że straciłbym 20 procent powierzchni.

A poza tym nie narusza się struktury magicznych miejsc...

Ileż tu u mnie było gości! Mój syn Cyprian prowadził kiedyś zeszyt, do którego wpisywali się ludzie odwiedzający to miejsce: pisarze, malarze, dziennikarze. Wielu z nich przyjaźniło się z moim bratem, Mieczysławem, więc przyjeżdżając do Kalisza, mieli się gdzie zatrzymać. Był m.in. Jan Parandowski, którego syn biegał po dachu nad pracownią.

Pokazywałem niedawno komuś zdjęcia, kiedy podczas jubileuszu podejmowałem Marię Dąbrowską i Tadzia Kulisiewicza, z którym się później zaprzyjaźniłem na wiele lat. Utkwił mi z tego czasu w pamięci obraz, jak księgowy w ratuszu wypłacał pani Marii diety. Były to dwa banknoty i wiele monet. Każdą z nich dokładnie sprawdziła...

Tych spotkań z Dąbrowską miał Pan chyba więcej...

Pokażę panu zdjęcie z jubileuszu 50-lecia pracy twórczej pisarki, który odbywał się w Związku Literatów Polskich. Przyjechałem tam z moim bratem, Mieczysławem, a także z pisarzem Michałem Rusinkiem. Niestety, spóźniliśmy się. W sali było bardzo tłoczno, ale ktoś krzyknął: - Jeszcze jest delegacja z Kalisza. Przeniesiono mnie ponad głowami przed oblicze jubilatki i moment wręczenia jej kwiatów został utrwalony na fotografii. Są tu w szufladzie dziesiątki takich zdjęć, ogromny miszmasz, który wymaga uporządkowania, a w nim historia Kalisza i moja. Zdjęć jest dużo, bo sam często fotografuję.

Czy to, co widzę na obrazie, to ulubione przez artystów podwórze przy ul. Kadeckiej?

A właśnie, że nie. Tak wyglądało podwórko na rogu ul. Grodzkiej i ul. Szklarskiej. Dziś to miejsce wyporządniało. A tu jest moja grafika z cyklu poświęconego ochronie przyrody. Patrzę na tę dzisiejszą sztukę i trochę mi żal, że za mało w niej twórczości, a za dużo akademickości wyniesionej z uczelni. Powiem wręcz, że młodzi artyści boją się człowieka jak diabła. Jeszcze go wprawdzie osobno narysują, ale w kompozycji umieszczają bardzo niechętnie.

Nieocenioną inspiracją dla Pana twórczości były podróże...

W Gdańsku studiowałem z kolegą, który później podjął pracę zgodną ze swoim ekonomicznym wykształceniem. Będąc w Warszawie, spotkałem go w teatrze. Jak się okazało, był już w tym czasie dyrektorem „Centromoru" - instytucji państwowej, która zajmowała się kupowaniem i sprzedażą statków. Później został konsulem w Kalkucie. Kiedy po około czterech latach jego misja dobiegała końca, napisał do mnie: „Władek, przyjedź do mnie. Posiedzisz miesiąc, półtora - ile zechcesz". Opłaciłem sobie tylko podróż i rzeczywiście posiedziałem sobie u niego w Kalkucie. Zrobiłem wtedy tzw. malowany reportaż. Do dzisiaj zachowałem te obrazy, których jest bodaj 21. Miałem kłopoty z ich przywiezieniem, bo są dosyć duże. Wtedy, w połowie lat 60., byłem jednym z niewielu polskich turystów, bowiem niezbędne było uzyskanie wizy hinduskiej i jeździli tam głównie dziennikarze.

Przejechałem Delhi, byłem w świętym mieście Benares i najdłużej w Kalkucie. Codziennie dostawałem do dyspozycji samochód z szoferem, który pełnił równocześnie funkcję przewodnika. Po powrocie miałem wystaw co niemiara. Wystawiałem również w Warszawie, w Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Indyjskiej. Jedną z moich grafik Elżbieta Dzikowska umieściła na okładce „Kontynentów". Pokażę panu kilka obrazów. Ten powstał od strony dzisiejszego Bangladeszu. Jest odpływ i łodzie przewożące słomę ryżową zostały na brzegu. Tutaj namalowałem olbrzymi park w środku Kalkuty. Trawa była koszona sierpami przez kilkadziesiąt kobiet. Kiedy dochodziły do końca parku, na jego początku trawa już sięgała pasa. Ten obraz powstał nad rzeką Hugli - jednym z ramion Gangesu. Zaskoczyło mnie, że poza przewoźnikami nie widzę ludzi. Okazało się, że mam ich za plecami. Chcieli zobaczyć, co maluję.

Słyszałem wiele dobrego na temat Pańskich pogadanek o historycznych miejscach Kalisza w Telewizji Tele-Top.

Tak pochłonęły mnie dzieje miasta, że kiedy  dziennikarze przychodzą do mnie z kamerą. Ja niemal nie muszę się przygotowywać, a jedynie uprzytomnić sobie, o czym mam mówić. Ponieważ dają mi 8-10 minut na temat, o którym powinno się mówić co najmniej godzinę, najtrudniej jest zdecydować, które z wydarzeń były najważniejsze, a które można pominąć.

Wczoraj mówiłem o alei Wolności, a na tym obrazie widać, jak wyglądał teren, na którym powstała ta ulica. Są w nim pewne zafałszowania. Między innymi autor pominął strugę, która płynęła dzisiejszymi ulicami Kościuszki i Fabryczną, a uczynił to, i by umieścić szpitalny kościół pw. Świętej Trójcy, dla którego to obraz powstał.

Nie uważa Pan, że „Leksykon kaliski" warto] wydać w formie zwartej publikacji?

Od dłuższego czasu błagam władze miasta, by pomogły mi w wydaniu „Leksykonu kaliskiego", który ukazywał się w „Ziemi Kaliskiej". Jest to zebrane, i przygotowane do druku przez Kaliskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk i na tym koniec, bo nie ma pieniędzy. Mnie samemu udało się zebrać 6 tys. złotych, ale to za mało. Podobnie jest z inną moją książką, pt. „Prosną - rzeka mojego miasta".

Jest Pan postrzegany jako osoba, która I skutecznie potrafiła zintegrować środowisko plastyczne regionu. Dziś to środowisko jest zatomizowane...

W 1947 roku powołaliśmy do życia Kaliskie Koło Plastyków, a cztery lata później czworo z nas już zostało przyjętych na podstawie prac w poczet członków Związku Polskich Artystów Plastyków. Z czasem nasze koło ZPAP tak się rozrosło, że objęło również sąsiednie województwo konińskie. Namawiam do takiego zorganizowania się młodych plastyków, ponieważ kiedy związek organizuje wystawy, każda praca podlega jego weryfikacji. Ilość wystaw w Kaliszu jest obecnie ogromna, ale nikt nie kontroluje ich poziomu artystycznego. Młodzieży pokazuję często „Indeks artystów plastyków 1939-1992". Jest gruby, jak książka telefoniczna, zawiera około 22 tys. nazwisk. Mówię im: - Znajdźcie w tej masie nazwisko, które jest wybitne...

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Krzysztof Pierzchlewski, Kalisia Nowa nr 1-2/119/2006
fot. Mariusz Hertmann

Wanda Wiłkomirska i Władysław Kościelniak
Honorowymi Obywatelami Kalisza

Wybitna skrzypaczka prof. Wanda Wiłkomirska oraz dokumentalista i artysta grafik Władysław Kościelniak otrzymali w piątek tytuły Honorowych Obywateli Miasta Kalisza.

Artystka, która obecnie uczy w Conservatory of Music w Sydney, wielokrotnie koncertowała w Kaliszu, pobliskim Gołuchowie i Antoninie. Rodzina Wiłkomirskich jest związana z Kaliszem od lat dwudziestych XX wieku. Imię Alfreda Wiłkomirskiego nosi Kaliskie Towarzystwo Muzyczne oraz jedna z sal koncertowych.

Blisko 90-letni Władysław Kościelniak jest rodowitym kaliszaninem. Od młodości dokumentuje dzieje swojego miasta. Jego grafiki i malarstwo prezentowano na ponad 40 wystawach indywidualnych i 200 zbiorowych. Podczas pobytu w Indiach otrzymał Medal Rabindranatha Tagore za upowszechnianie wiedzy o Polsce.

Od 1991 r. honorowe obywatelstwo jest wręczane podczas uroczystej sesji Rady Miasta, zwoływanej z okazji kolejnych rocznic potwierdzenia nadania Kaliszowi praw miejskich. W tym roku jest to 724. rocznica. W uroczystościach uczestniczył m.in. ambasador Kanady w Polsce David Preston, a także delegacje miast partnerskich z Holandii, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Słowacji i Ukrainy.

Tytuł Honorowego Obywatela Miasta Kalisza otrzymało do tej pory 18 osób, m.in. prezydent Stanisław Wojciechowski (1923 r.), marszałek Józef Piłsudski (1927 r.), pisarka Maria Dąbrowska i Tadeusz Kulisiewicz (1960 r.), emigracyjny historyk Józef Garliński, a w ostatnich latach - Jan Paweł II (1997 r.), byli ambasadorowie USA i Izraela w Polsce - Christopher Robert Hill i Szewach Weiss (2003 r.).

(PAP) 09.06.2006

Nosi Kalisz w sobie

Nadaniu Honorowego Obywatelstwa Miasta Kalisza Władysławowi Kościelniakowi towarzyszy ukazanie się jego biografii pióra Zbigniewa Kościelaka. O pięknym życiu piękna książka - chciałoby się powiedzieć, szukając najkrótszej recenzji.

Dziewięćdziesiąt lat życia to dość nie tylko na jedną, ale i na więcej książek. Zwłaszcza jeśli przeżyło się wojnę światową i wszystkie zakręty historii, jakich nie oszczędziła ona Polsce powojennej. A dochodzi do tego jeszcze tak zwana biografia artystyczna, czyli jakby drugie życie. Pan Władysław na szczęście biegle włada nie tylko pędzlem i rylcem, ale także piórem, toteż sam takie książki pisze, nie mówiąc już o cotygodniowych felietonach w „Ziemi Kaliskiej" czy o artykułach w „Kalisil", które czytujemy od lat. Co innego jednak „Wędrówki ze szkicownikiem", a co innego opowieść o samym wędrującym.

Biografia jak panorama

Biografia Władysława Kościelniaka to - w sposób nieuchronny - panorama Kalisza w czasie i przestrzeni. Na jej kartach kilkakrotnie pojawia się stwierdzenie, że swoje miasto nosi on w sobie. Jest przynajmniej kilka osób, które mogłyby zostać tak określone lub same próbowałyby powiedzieć to o sobie, ale chyba w żadnym przypadku nie zabrzmiałoby to tak przekonująco.

Słowa uznania należą się autorowi. Przede wszystkim za to, że zamysł i realizacja nie okazały się szablonowe i że książkę tę świetnie się czyta, również w podróży (artyści wędrują ze szkicownikami, ale zwykłym śmiertelnikom wystarczyć musi lektura). Nieszablonowość przejawia się także i w tym, że „Panorama z bursztynu" nie jest podporządkowana prostej, linearnej chronologii, że narracja miewa swoje meandry i niespodziewane nawroty, że rzeczy obiektywnie ważne - jak w życiu - nieraz mieszają się z tym, co zwykliśmy uznawać za błahostki, śmiesznostki lub co najwyżej ciekawostki. Jednak właśnie takie przypadłości, jak zwyczaj tupania w podłogę pracowni, by dać o czymś znać żonie przebywającej piętro niżej, mówią nam o człowieku więcej niż informacje, że się urodził..., rozpoczął..., ukończył... itp., a przy tym czynią go bliższym. I wreszcie - piękna polszczyzna, język, styl, rzeczy niebagatelne, a coraz częściej lekceważone, nawet przez ludzi starszych i utytułowanych. Tęgo wszystkiego nie zaniedbał Zbigniew Kościelak, choć z drugiej strony - takie pióro, jaki ten, o kim się pisze.

W gronie uznanych

Poznajemy więc fragmenty dzieciństwa późniejszego plastyka, regionalisty i felietonisty, jego bliskich, przede wszystkim braci, też artystów, żonę Nanę, syna Cypriana, czyli kolejnego plastycznie uzdolnionego Kościelniaka, ale również przyjaciół i znajomych, wśród których niemało jest osób zasłużonych, w taki lub inny sposób. Jest więc na przykład malarz Józef Wanat, który użyczył swojego nazwiska Wanatówce, przez pewien czas znanej jako spatif, jest Bohdan Adamczak, literat z Poznania, który współtworzył „Ziemię Kaliską", a wspólnie z Tadeuszem Kubalskim, ówczesnym dyrektorem Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego, wymyślił Kaliskie Spotkania Teatralne, są inni ludzie sztuki, dziennikarze, społecznicy, niektórzy nieco już zapomniani. Tak samo jest ze zdarzeniami i tak zwanymi faktami materialnymi. Mało kto dziś wie, że to Władysław Kościelniak przyczynił się do tego, że nie tylko mówimy i piszemy o Skarbie Słuszkowskim, ale możemy go oglądać i mamy świadomość istnienia tego zbioru starych monet w zasobach kaliskiego muzeum. Podobnie rzadka jest świadomość faktu, że nasz bohater zainspirował powstanie Pomnika Książki stojącego do dziś na plantach.

Twórczy PRL

Oczywiście są i fragmenty dotyczące dziejów „Wędrówek ze szkicownikiem" i reportaży z podróży Pana Władysława, drukowanych na łamach „Ziemi Kaliskiej", są uwagi i anegdoty o jego ekslibrisach, zbiorach książek, obrazów i szkiców, o rekonstruowaniu dawnych, nie istniejących już budynków czy o zainteresowaniu dawnymi planami miasta. O czasach PRL-u artysta nie waha się powiedzieć, że był okresem jego największego twórczego rozwoju. Zarazem jednak znajdujemy i takie wyznanie, że Pan Władysław nikomu nigdy nie mówił: „towarzyszu sekretarzu". O tym niechlubnym okresie w dziejach naszego kraju można zresztą także dowcipkować. Oto na początku lat 50. z inicjatywy partii kaliscy plastycy zostali „rzuceni" na front walki ideowej. Chłopi musieli wywiązywać się z obowiązku dostaw zboża na rzecz państwa. Tym, którzy to czynili bez zastrzeżeń, plastycy mieli rysować portrety, a tym, którzy się ociągali - karykatury. - Do dziś jest gdzieś u mnie w szufladzie rysunek chłopa z Sierzchowa, co się nazywał Sowa - mówi Pan Władysław, ciągle czynny zawodowo, ciągle będący autorytetem w sprawach przeszłości Kalisza, w dziedzinie twórczości artystycznej i wielu innych, a do tego człowiek pogodny i życzliwy, choć nieraz krytyczny wobec otaczającej go lichoty i ludzkiej małości.

 

Władysław Kościelniak - grafik, malarz, rysownik, publicysta i popularyzator historii regionu. Urodzony 21 września 1916 roku w Kaliszu. Członek Związku Polskich Artystów Plastyków, autor cyklu plakatów, między innymi do Kaliskich Spotkań Teatralnych, oraz licznych ilustracji książkowych. W 1946 roku powstały jego pierwsze obrazy i rysunki, rok później - grafiki. Współzałożyciel Kaliskiego Koła Plastyków oraz „Ziemi Kaliskiej".

Autor wielu opracowań dokumentalnych i historycznych, między innymi: „O obronności miasta Kalisza" „Wędrówki po moim Kaliszu", „Klęski w dziejach miasta Kalisza", „Zabytki architektury Kalisza", „Portrety z różnych epok", „Kalisz: ilustrowany przez autora przewodnik po mieście". Twórca rysunkowej rekonstrukcji miasta z przełomu XVII i XVIII wieku oraz makiet wielu zabytków regionu. Od 1957 roku jego ilustrowane felietony i publikacje ukazywały się na łamach „Ziemi Kaliskiej" w cyklach: „Kaliskie podwórka", „Przez kaliską starówkę", „Wędrówki ze szkicownikiem". Władysław Kościelniak publikuje także w „Kalisii" i „Opiekunie". Jest autorem licznych wystaw w kraju i za granicą (między innymi w Indiach, Francji, Holandii, Słowacji i we Włoszech). Jako drugi Polak - po Tadeuszu Kulisiewiczu - otrzymał Medal Rabindranatha Tagore od Calcutta Arts Society za cykl czarno-białych linorytów inspirowanych kulturą i sztuką Indii.

Swoją pracownię wraz z wyposażeniem i zbiorami podarował rodzinnemu miastu, prosząc o powierzenie opieki nad nią Książnicy Pedagogicznej im. Alfonsa Parczewskiego. Wyróżniony tytułem Kaliszanina Roku 2003. Za popularyzowanie historii miasta, ogromny wkład w działalność publiczną i dziennikarską, dokumentującą historię regionu kaliskiego i wzbogacającą kulturę polską uznany Honorowym Obywatelem Miasta Kalisza.

Niedawno ukazała się drukiem książka Zbigniewa Kościelaka „Panorama z bursztynu" prezentująca życie i twórczość Władysława Kościelniaka.

Robert Kordes

 


Twórcą i sponsorem stron internetowych Ziemi Kaliskiej jest rodzina Płocińskich w osobach Iwony i Krzysztofa - rodziców, niekiedy razem z dziećmi: Mateuszem, Szymonem, Marią, Piotrem i Aleksandrą. E-mail: krisplo@op.pl
Wszystkie opublikowane materiały można wykorzystywać w każdy godny sposób pod warunkiem podania źródła.
© 1996-2016 by Płocińscy